Kto z nas nie chciałby znaleźć sposobu na szybkie zabieranie się do roboty? Roboty, którą trzeba wykonać i to dokładnie wtedy, gdy powinna być ona zrobiona, a na dodatek bez względu na aktualny poziom chęci. Niestety, wszyscy, bez wyjątku, choć z różnym nasileniem, borykamy się z oporem, który sprawia, że wtedy, gdy trzeba coś ważnego zrobić, to najchętniej zafundowalibyśmy sobie drzemkę, włączyli telewizor albo oddali się jakimś innym, czasem całkiem wartościowym zajęciom, takim jak na przykład czytanie książki, które samo w sobie jest fajne i bezsprzecznie ważne, ale drugoplanowe w chwili, gdy ważne zadania czekające w kolejce patrzą na nas znad jej okładki i szczerzą złowrogo kły.
Opór uśmierca na starcie wiele zmian, które przeprowadzone konsekwentnie, sprawnie i bez zbędnego marudzenia mogłyby przenieść nas na życiowy „szybki pas ruchu” i poprawić jakość funkcjonowania. A nawet jeśli coś takiego nie nastąpi, to świadomość, że „to ja jestem u sterów”, wynikająca z pokonania oporu, na pewno da nam coś, być może o wiele cenniejszego – da nam poczucie panowania nad swoim życiem, pomoże podnieść samoocenę, doda wiary w siebie niezbędnej do radzenia sobie z kolejnymi wyzwaniami.
Większość ludzi upatruje Świętego Graala w mobilizowaniu się do działania w podwyższaniu motywacji, lecz motywacja – jak wiadomo – jest dzieckiem inspiracji lub desperacji. Problem z nią polega na tym, że nie zawsze w życiu przekraczamy masę krytyczną inspiracji czy desperacji o tyle, żeby móc na żądanie włączać ten mechanizm właśnie wtedy, kiedy jest potrzebny.
O wiele bardziej wartościowy sposób na mobilizowanie się, jeśli takowy by istniał, polegałby na przełamywaniu oporu niezależnie od poziomu motywacji. Wyobraźcie sobie taki magiczny przełącznik ON/OFF. Przestawiasz go na pozycję ON zawsze gdy potrzebujesz się zmobilizować, zwłaszcza wtedy, gdy poziom chęci osiąga „dolne strefy stanów niskich”, a przełącznik działa zawsze i wszędzie – niezawodnie jak szwajcarski czasomierz.
No dobrze, tylko czy taki „przełącznik” istnieje?
A jakże, ISTNIEJE. Na pewno wiele osób już są szczęśliwymi jego posiadaczami, bo przez lata doświadczeń opracowali własne sposoby kooperacji z umysłem, pozwalające im na szybkie skłanianie go do tego, żeby nie przeszkadzał nadmiernym kombinowaniem, kiedy zbliża się czas, nie na gadulstwo, tylko na działanie. Jeśli ktoś jednak takiego przełącznika dotąd jeszcze się nie dorobił, to z pomocą przyjdzie mu książka autorstwa Mel Robbins pod tytułem: „Reguła 5 sekund”.
Podobno – jeśli wierzyć autorce – kiedy pojawia się impuls, by zrobić coś pożytecznego dla siebie czy dla „świata”, tylko 5 sekund dzieli nas od zrobienia tego lub od pogrzebania pomysłu na zawsze. Jeśli nie podejmiemy konkretnych, fizycznych kroków w czasie tych pięciu sekund, nasze umysły wyprodukują dziesiątki powodów uzasadniających „nicnierobienie”. Coś w tym jest, bo sam czegoś podobnego nieraz doświadczyłem na własnej skórze. Reguła 5 sekund to tak naprawdę skuteczny rytuał przełamywania się, czyli pokonywania inercji wynikającej z oporu, nadania sobie rozpędu przez porządnego kopa, mimo tego oporu. Wierzę że 5 sekund odwagi może zmienić wszystko, bo tak naprawdę wszystkie najbardziej wartościowe osiągnięcia rodzą się w chwili podjęcia odważnych decyzji – tu i teraz, zanim wewnętrzny malkontent charakterystycznym jazgotem pod czaszką przekona nas, że lepiej tego nie robić.
Być może od całkiem innego, lepszego życia, dzieli nas tylko jedna decyzja. Nie jest specjalnie trudnym zidentyfikowanie tych właśnie decyzji do podjęcia. Wystarczy zadać sobie pytanie: na czym mi naprawdę zależy i dlaczego jeszcze tego nie osiągnąłem?
Polecam Wam fajną książkę, która zainspirowała mnie do napisania tego tekstu dla Was.
Może właśnie teraz nadszedł czas na zrobienie czegoś godnego i ważnego dla nas, a dawno odkładanego, na finalne odliczanie 5-4-3-2-1 START?