
Wiadomo, że jedyny czas, który da się przeżyć, to czas teraźniejszy. Przeszłość minęła i już nic w niej nie poddaje się zmianom. Mówiąc językiem informatycznym, została zapisana w archiwum pamięci z dostępem wyłącznie w trybie „read only”. Przyszłość zaś jeszcze nie nadeszła, więc wszelkie operacje dokonywane na jej materii mogą mieć charakter jedynie spekulacyjny. Tymczasem, gdyby tak – w pełni uczciwie – podjąć próbę inwentaryzacji czasu, który spędzamy, błądząc myślami na rozpamiętywaniu przeszłości lub próbie antycypowania przyszłości, to doszlibyśmy prawdopodobnie do wniosku, że rzadko żyjemy w „tu i teraz”. Nie chciałbym w tym miejscu być źle zrozumiany. Uważam, że nie ma absolutnie nic złego w oddawaniu się przyjemnym wspomnieniom, albo też planowaniu fantastycznej przyszłości. Wspomnienia wszak ma się po to, by móc cieszyć się różami w grudniu, a plany służą przeistaczaniu zamierzeń w realne byty. Gorzej jednak, gdy pozostając nieobecni w teraźniejszości, katujemy się przeżywaniem na nowo przeszłych porażek i przewidywaniem przyszłych potencjalnych katastrof. Ponurą prawdą jest, że gdyby za mistrzostwo w tej dziedzinie przyznawać czarne pasy, to większość ludzi w naszym kraju byłaby posiadaczami najwyższych stopni wtajemniczenia w autodestruktywnej sztuce samopognębiania się.
Czemu dla odmiany ma służyć uważność, czyli życie w „tu i teraz”? Otóż przede wszystkim świadomemu przeżywaniu. Kiedy na przykład cieszymy się czymś, to – będąc uważnymi – całym sobą zatapiamy się w przeżywaniu tej radości. Przez to intensyfikujemy ten stan. Wykonując cokolwiek, oddajemy się temu, jakby to była jedyna ważna rzecz na świecie. Znika wówczas strach przed porażką czy odrzuceniem. Nic też nie jest nazbyt trudne, bo jedyne, co trzeba zrobić w danej chwili, to mały krok do przodu, a na to stać każdego. Nie ma depresji, niskiego poczucia własnej wartości, poczucia niemocy etc., bo wszystko to jest zakotwiczone gdzieś w innej przestrzeni, nie zaś w czasie teraźniejszym i wynika z błędnego założenia, że przyszłość == przeszłość. Nawet w chwili smutku pojawia się nadzieja, bo radząc sobie w “tu i teraz”, masz wszelkie podstawy, by jednocześnie mieć pewność, że poradzisz sobie zawsze. Wreszcie – rzecz najważniejsza – uważność sprzyja relaksacji umysłu, a to z kolei oznacza ogromny automatyczny wzrost sprawności myślenia i kreatywności, przez wprowadzenie się w stan podwyższonej dostępności do wewnętrznych zasobów. Nie musisz czekać na nadejście muzy albo gonić ją z maczugą w dłoni, by ją wreszcie pochwycić i przyciągną do siebie. Możesz ją po prostu delikatnie zawołać, gdy będzie Ci potrzebna. Przyjdzie sama, kiedy na przykład, zamiast narzekać na domowe obowiązki, pogrążysz się w prostej czynności zmywania naczyń, rąbania drewna albo czegokolwiek innego tak bardzo, jakby to była sztuka na miarę tworzenia dzieł Michała Anioła.
Popatrzmy też na naszego czworonoga (jeśli mamy przywilej cieszenia się swoim czworonożnym przyjacielem). Wszak jak pisał Artur Schopenhauer: “Jest jeden aspekt, pod którym zwierzęta przewyższają człowieka – ich łagodne, spokojne cieszenie się chwilą obecną.” Zaobserwujmy jak on przeżywa zabawę, spacer, radość. Wręcz – mam nieodparte wrażenie – całym sobą jest on zabawą, spacerem, radością etc. Myślę, że gdybyśmy się nauczyli takiego sposobu przeżywania czasu, to na pewno żyłoby nam się dużo lepiej, a poziom stresu spadłby tak bardzo, że psychiatrzy pewnie musieliby zmienić specjalizację.
Na koniec, tak na marginesie, mała uwaga: miał zapewne rację Ernest Hemingway, twierdząc że: „Psy wiedzą wiele, a nie mówią nic, odwrotnie niż ludzie”. Naprawdę warto więc je czasem spokojnie poobserwować i wyciągnąć wnioski, które zdolne są uczynić nasze życie bardziej wartościowym lub choćby przynajmniej znośnym.